Październik 2016 to idealny miesiąc na pierwszy wpis na moim blogu, ponieważ dokładnie 10 lat temu wybraliśmy się w naszą pierwszą wspólną podróż do dalekiej Azji.
Przez ostatnie lata moje myśli krążyły w kierunku założenia bloga podróżniczego, gdzie mogłabym się dzielić z innymi wrażeniami i doświadczeniem ze swoich wypraw oraz poznać grono ludzi o podobnych zainteresowaniach. Nigdy jednak nie było na to odpowiedniego momentu lub też wątpiłam w to, czy moje teksty w ogóle kogoś zainteresują.
Zainspirowana blogami innych podróżników oraz ich fantastycznymi wpisami postanowiłam sama spróbować swoich sił.
Jednak głównym impulsem były dla mnie pierwsze wycieczki z naszą córką i chęć pokazania wszystkim sceptykom, że jedyną granicą w realizacji pasji jest tylko nasza wyobraźnia.
Przed i w trakcie w ciąży docierały do mnie z wielu stron głosy, że gdy ma się dzieci to można zapomnieć o wycieczkach. Przyznam szczerze, że częstotliwość z jaką słyszałam to stwierdzenie spowodowała, że sama zaczęłam trochę w to wierzyć. Oczywiście, ze chciałam mieć dziecko, ale chciałam też dalej podróżować. Zanim pojawiła się na świecie nasza córka kazałam obiecać Mężowi, że po urodzeniu dziecka nie zamkniemy się w czterech ścianach i nasze wycieczki nie sprowadzą się tylko do podróży palcem po mapie. Tak się nie stało. Moje czarne scenariusze się nie ziściły dzięki wsparciu przyjaciół i rodziny.
Gdy przypomnę sobie pierwsze dni po porodzie, to aż dziwię się, że nasze dziecię zwiedziło 9 państw w ciągu pierwszych 10 miesięcy swojego życia. Wyobraźcie sobie, że osoby, które przeżyły tak wiele różnych przygód, jak np. (zupełnie przypadkowo) nielegalne przekroczenie granicy Nikaragui z Kostaryką i stoczenie boju z tamtejszym biurem migracyjnym w języku hiszpańskim (nie mówiliśmy wtedy po hiszpańsku), myślały, że nie podołają misji wyjścia na spacer z noworodkiem, bo płakało podczas ubierania…gdyby nie ciocia Kasia kto wie, kiedy nasze bobo wyszłoby na świeże powietrze.
Po pierwszym tygodniu w poszerzonym składzie doszliśmy jednak do wniosku, że w sumie nie jest tak źle i jakoś się w trójkę lubimy. Na pewno było lepiej niż to sobie wyobrażaliśmy…Wtedy Ciocia Ada, czytając chyba w naszych myślach, podesłała nam interesującą ofertę lotów. Była ona na tyle kusząca, że nie chcieliśmy, aby przeszła nam obok nosa. I tak właśnie po pierwszym tygodniu od przejęcia roli rodzica staliśmy się szczęśliwymi posiadaczami biletów lotniczych. Wtedy byłam już w 100% pewna, że będę matką podróżniczką.